Najpierw prawie 3 lata wędrowałam od lekarza do lekarza, przerzuty do kości? - każdy mówił to niemożliwe. Potworny ciągle narastający ból kości, coraz większy i coraz większy i diagnoza zawsze ta sama: to niemożliwe. Gdy zaczęłam w napadach ostrego bólu mdleć dostałam skierowanie do kliniki leczenia bólu. Czemu pani akurat do nas trafiła? - to było pierwsze zdanie jakie tam usłyszałam. Płacz nie pozwolił mi od razu odpowiedzieć. Gdy w końcu udało mi się opisać moje męki usłyszałam: to raczej niemożliwe ale raz w życiu widziałem taki przypadek. No i po zleconych po raz pierwszy trepanobiobsjach i dodatkowych badaniach stało się jasne: to ja zostałam tym drugim przypadkiem w życiu pana doktora. Tyle tylko, że spóźnionym przypadkiem. Najpierw amputowano kawał prawej ręki. Wszyscy naokoło pocieszali: jest lewa. Gdy amputowano kawał lewej ręki pocieszali, że amputowano mniejszy kawałek. A ja: płacz, płacz i ogromny strach: co dalej?. Co dalej tłukło mi się po głowie dzień i noc. Najpierw było po co tak dalej żyć, takie życie nie ma sensu i pojawiła się myśl, że nowotwór załatwi za mnie rozwiązanie tego problemu. Myślałam sobie: no dalej, dawaj, byle tylko bardziej nie bolało. Mijał czas, terapia, badania, terapia, badania, i dalej, i dalej, ..., tym razem lekarze byli bardzo powściągliwi w werdyktach. W końcu padło: nowotwór w remisji. Aha, czyli na razie mi odpuścił. Widziałam jak ludzie się cieszą, gdy słyszą te słowa. U mnie dalej była pustka i zdziwienie: a więc rak nie rozwiąże moich życiowych problemów? Jak tu żyć, gdy człowiek wraca do stadium noworodka, którego trzeba karmić łyżeczką, a to najbardziej estetyczna robota, bo reszty "robót" wokół takiego dużego warzywa lepiej szczegółowo nie opisywać. Ponieważ to warzywo musiało jeszcze trochę poleżeć w szpitalu, to personel zrobił wszystko, aby je jak najszybciej dozbroić. No i trafiły do mnie protezy z ubezpieczenia, po raz pierwszy ogromnie się ucieszyłam: mam ręce, nieważne jakie, ale mam. Aż do krwi formowałam kikuty i uczyłam się przyzwyczajać do protez. Byle jak najszybciej funkcjonować - jak mi się zdawało - normalnie. Ale niestety te kosmiczno-mechaniczne monstra z ubezpieczenia nie dają sobie rozwinąć skrzydeł. Można przytrzymać, podtrzymać (o dociśnięciu nie ma mowy) ale i tak gdzie tylko można dotrzeć to dalej trzeba załatwiać sprawy z pomocą zębów. Nie daje się też tego dłużej ponosić niż kilka godzin, tworzywo załatwi każde bandażowanie, a dalej to już załatwia użytkownika: bólem i krwawieniem. Poprawiano leje kilka razy, w końcu wkurzony "artysta odlewnik" powiedział, że szukam cudu a tu go nie będzie, bo nowoczesny - tylko sam - lej kosztuje trzy razy więcej niż cała ta moja proteza. No i sen o tym, że będę teraz znowu /człowiekiem sprawnym/, tyle tylko, że /człowiekiem z protezą sprawnym/ skończył się szybko. Rozumiem, że dla wszystkich musi wystarczyć, ale renta nie bo staż pracy za mały, protezy nie do używania, więc pozostało mi tylko osławione pytanie "jak żyć?", a raczej jak pracować bez rąk, czyli gdzie mogę pracować bez rąk, aby zarobić na chociaż jedną elektroniczną protezę, aby móc pracować i zrobić wokół siebie samemu wszystko. Gdy chodziłam i pytałam czy mają dla mnie jakąś prace, najpierw było zdziwienie, potem wylew żalu i litości, potem: pomyślimy i damy znać, gdy telefonowałam to było trochę krócej, tylko: pomyślimy i damy znać. Pewnie myśleli ale nikt się nie odzywał. Wyglądało to jak błędne koło, ale po kilkudniowej, całodobowej burzy we własnym mózgu znalazłam: jest praca dla bezrękich. Mogę zostać przewodnikiem turystycznym, przecież nogi jeszcze jako tako działają a zamiast pokazywać rękami mogę przecież mówić: na prawo, na lewo, na wprost, za tym ... przed tym ..., itd.., słowem da się obejść moje kalectwo. Nie muszę też cały czas te toporne monstra nosić, mogę zdejmować, zakładać, ... . No i spełniło się, zrobiłam kurs, a nawet 4 kursy aby nic mi nie uciekało, licencje i zaczęłam pracować. Trudno jest, bo wzbudzam sensację, a niektóra litość i żałość nade mną jest nie do zniesienia. Szkoda tylko, że z turystami kiepsko i wszyscy pracodawcy z tego rynku potrzebują tego fachu tylko dorywczo, sezonowo, na zlecenie. Odkładam każdą złotówkę ale bardzo kiepsko mi idzie. Ceny najnowszych protez elektronicznych zaczynają się od stu dwudziestu tysięcy. Potrzeba jeszcze dużo lat abym kupiła sobie chociaż jedną. Błędne koło znów mnie przygniata, nie jestem /człowiekiem z protezą sprawnym/, który może normalnie pracować i żyć, bo nie mam sprawnej protezy, a nie mam sprawnej protezy bo .... itd.. Pochodzę z robotniczej rodziny, z takiej "od pierwszego do pierwszego". Bardzo długo wahałam się prosić o pomoc, zawsze uważałam aby radzić sobie samemu. Ale teraz o tą pomoc proszę: jeśli ktoś chciałby i mógłby to bardzo proszę podarować mi "złotówkę" na protezy. Kiedyś słyszałam w piosence, że Bóg tutaj na ziemi powinien mieć na imię Czas. Ten Czas do normalnego życia mi ucieka, minął rok, kolejny rok, ... i nie mogę go dogonić. Jestem bardzo wdzięczna za pomoc. Bardzo wszystkim dziękuję.
Uważasz, że ta zbiórka zawiera niedozwolone treści ? Napisz do nas
Załóż darmową zbiórkę pieniędzy dla siebie, swoich bliskich lub potrzebujących!