Błagamy Was o pomoc, ponieważ stanęliśmy w miejscu i nie wiemy już jak się ruszyć.
Życie moje i mojego partnera nigdy nas nie rozpieszczało. Ciężkie dzieciństwo, wiele traum, jeszcze więcej obojętności ze strony najbliższych. Mimo to, każde z nas postanowiło zawalczyć o siebie i stanęło na nogi. Bez narzekania, bez proszenia się o pomoc, zawzięcie. Do czasu...
Oboje zaczęliśmy pomagać. Nie ważne czy to były dzieci ze zbiórek, bezdomni, zwierzęta (chociaż w tą pomoc zaangażowaliśmy się najmocniej). Tak się poznaliśmy i pokochaliśmy. Dając wszystkim dookoła pomoc, której my sami nie otrzymaliśmy. Miłość i wsparcie, ponieważ doskonale wiemy, jak to jest, kiedy ktoś ich nie doznał. I tak zaczęły się nasze kłopoty.
Przygarnęliśmy wiele psów, bardzo chorych, wymagających stałego leczenia. Dawaliśmy im domy tymczasowe, zabieraliśmy ze schronisk, leczyliśmy na własny koszt. Nie chcieliśmy obciążać organizacji, które i tak ledwo wiążą koniec z końcem, dlatego zaczęliśmy sami się zadłużać. Myśleliśmy, że damy radę, w końcu obydwoje nie zarabialiśmy wcale mało jak na tamte czasy. Myliliśmy się. Wpadliśmy w pętlę finansową, coraz ciężej było nam spłacać długi, braliśmy następne pożyczki, by spłacić poprzednie. A duma i honor nie pozwalał nam prosić przyjaciół o pomoc.
W końcu przyszedł czas, w którym dostaliśmy jak obuchem w łeb. Agresywny nowotwór u mamy partnera. Małe szanse na przeżycie, przejście na niski zasiłek rehabilitacyjny, konieczność zakończenia przez nią pracy. I tu pojawiły się kolejne wydatki. Wyjazdy o kilkaset kilometrów dalej na wizyty onkologiczne, szukanie rozwiązań, wszystko prywatnie. Udało się. Mama żyje, przeszła poważną operację, po której nie ma w swoim brzuchu połowy narządów, ale żyje. Zaczęła się nasza pomoc w utrzymaniu jej, ponieważ renta, którą dostaje nie starcza nawet na opłacenie rachunków. I tak nasza spirala wciąż się powiększa.
Ale przecież, gdyby na tym się skończyło, byłoby za nudno...
Twardzina układowa, taką diagnozę dostała moja mama. Ogromne powikłania, ból, zajęte płuca. I tak historia się powtarza - szukanie rozwiązań, sposobu leczenia, by chociaż trochę jej ulżyć. By przedłużyć życie, ponieważ cudownego leku niestety tutaj nie ma. Lekarze rozkładają ręce, a my chwytamy się już wszystkiego co tylko możliwe, co niestety tanie nie jest.
Więc tak oto zostaliśmy sami z chorymi zwierzakami, których nie zostawimy i będziemy o nie walczyć, i ciężko chorymi mamami, które nie są w stanie samodzielnie się utrzymać i mają tylko nas. I długiem... na ponad 100 tysięcy złotych.
W międzyczasie było bardzo dużo sytuacji, które podcinały nam skrzydła. Utrata pracy, wypowiedzenie umowy najmu mieszkania, czy inne, o których już nie mam siły pisać.
Przepraszam, że nie wstawię naszego zdjęcia. Jest mi zwyczajnie wstyd.
Jeśli dotarliście do końca - dziękuję. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam.
Jeśli jesteście w stanie - BŁAGAM, pomóżcie nam wyjść z długów.
Załóż darmową zbiórkę pieniędzy dla siebie, swoich bliskich lub potrzebujących!